Do przeczytania książki “Ślachta. Historie z mazowiecko-podlaskiego pogranicza” i napisania własnej recenzji zostałem zachęcony dwukrotnie. Najpierw, zapoznając się z innymi, często dość krytycznymi opiniami, później zaś uczestnicząc w spotkaniu autorskim, które jako Fundacja Górnickiego mieliśmy okazję współorganizować. W efekcie książkę przeczytałem, a swoje przemyślenia zawarłem w poniższej recenzji.
Z Kaukazu na Podlasie
Autor, Maciej Falkowski, z wykształcenia i zawodu zajmuje się stosunkami międzynarodowymi, zwłaszcza na kierunku wschodnim. Publikował książki i artykuły poświęcone m.in. Armenii, Czeczenii i Dagestanowi. Pracował również polskiej ambasadzie w Erywaniu, Ośrodku Studiów Wschodnich oraz Fundacji Solidarności Międzynarodowej. Nowa publikacja stanowi zatem ogromny przeskok w obszarze zainteresowań pana Falkowskiego, nie pozostaje on jednak bez przyczyny. Nie jest bowiem napisana przez człowieka z zewnątrz, ale przez osobę pozostającą w ścisłym związku rodzinnym z regionem i tytułową ślachtą. Mimo emigracji autora ze swojej małej ojczyzny do wielkiego świata nie umniejszałbym również jego tożsamościowych związków. Te związki, choć osłabione, nadal istnieją, czego dowody znajdziemy na kartach książki.

Muszę już na wstępie przyznać, że książka “Ślachta” przypadła mi do gustu bardziej, niż zakładałem przed lekturą. Wówczas mogłem bazować na przeczytanych opiniach i internetowych dyskusjach. Być może nie dostrzegam aż tylu powodów do krytyki, a może to po prostu pozytywne rozczarowanie związane z tymi opiniami? Tego nie wiem, dość jednak powiedzieć, że zakup książki okazał się całkiem zasadną inwestycją, procentującą dobrze spędzonym czasem. Również wyniesiona z lektury wiedza o bliskim mi geograficznie, a jednocześnie odległym rodzinnie regionie okazała się cenna. Dlaczego tak sądzę? O tym napiszę dalej – mimo pozytywnego wstępu nie omieszkam poświęcić miejsca także temu, co nie przypadło mi do gustu.
Z uczciwości zaznaczę, że w dalszej części będę się momentami odnosił do konkretnych fragmentów. Nie będę tu przesadnie ujawniał nadmiernie treści książki, odnieść się do niektórych jej fragmentów jednak muszę. Zatem wszystkich przesadnie na to uwrażliwionych lojalnie przestrzegam, pozostali nie powinni mieć powodów do obaw. Nie sądzę, by moja recenzja w jakikolwiek sposób przeszkodziła w lekturze.
Ślachta, czyli kto?
Kim więc jest ta ślachta? Osoby zamieszkujące ten region północno-wschodniej Polski powinny mniej więcej być zaznajomione z tym małym, lokalnym fenomenem. Przynajmniej tak być powinno, jeśli choć trochę interesują się historią. Jednak nawet pozostali odnotowali raczej fakt, że jest pewien obszar geograficzny, gdzie miejscowości przyjmują osobliwe, dwuczłonowe nazwy, z których pierwszy jest wspólny dla grupy okolicznych wsi. To właśnie tam zamieszkuje drobna szlachta, czasem stanowiąc aż do 90% mieszkańców danej miejscowości. Swoją historią w tym miejscu sięgają często mazowieckiego osadnictwa rycerskiego z XV wieku. Tak gospodarzą na swoim, z ojca na syna, przez wieki. Majątki dzielone w kolejnych pokoleniach spowodowały powstanie wielu miejscowości w obrębie jednego rodu, lecz różnych jego gałęzi, stąd też wspomniane specyficzne nazwy.
Czy ślachta nie pracuje? Otóż pracuje i to dużo. Jeśli chcielibyśmy szukać dalekiego kuzyna amerykańskiego rednecka, być może znaleźlibyśmy go właśnie tutaj, na podlasko-mazowieckim pograniczu. Człowieka ceniącego ciężką pracę, szanującego własność i broniącego swojej wolności, przywiązanego do religii, rodziny i tradycji. Człowieka, którego nie zgnębił zaborca, nie zniszczyła komuna (ale być może pokona go wreszcie demokracja liberalna, rozpuszczająca różnorodność tożsamości w kotle egalitaryzmu?).

Nie znajdziemy w trakcie lektury nazbyt obszernej charakterystyki regionu, autor ogranicza się do tego, co niezbędne, by czytelnika niezaznajomionego z tematem wprowadzić w zagadnienie. W większości jest to jednak zbiór historii rodzinnych opatrzonych refleksją własną autora, toteż całość przyjmuje wymiar mocno osobisty. Na przestrzeni kilku pokoleń możemy prześledzić drzewo genealogiczne Macieja Falkowskiego opisujące realia życia poszczególnych okresów zawierających się w ostatnich dwóch stuleciach. Na tej podstawie możemy lepiej poznać specyfikę regionu.
Wbrew tytułowi autor nie skupia się w całości na drobnej szlachcie, ale także na jej otoczeniu. Na włościanach, na podziale nadnarwiańskiego świata na katolicki i prawosławny, na zamieszkujących tu niegdyś Żydach. Przyznam, że rozmija się to nieco z tytułem książki, a z perspektywy osoby, która lokalną specyfikę etnograficzną co do zasady zna, są to informacje raczej mniej interesujące. Przypuszczam jednak, że komuś z odleglejszego zakątka kraju wyda się to ciekawe. O tym, jak bardzo homogeniczną w stosunku do mieszkańców Podlasia i nieświadomą tych relacji grupą mogą być mieszkańcy „Polski A”, miałem okazję przekonać się osobiście nie jeden raz. Być może właśnie w tym tkwi prawdziwa wartość książki, a czytelnik taki jak ja, którego tożsamość jest wypadkową dwóch regionów etnograficznych okalających obszar, który zamieszkuje ślachta, a więc podlaskiego i kurpiowskiego (obu wspomnianych przez autora), nie jest docelowym adresatem książki.
Podobnie też argumentował pan Falkowski podczas przywoływanego tu spotkania autorskiego. Wskazywał, że swoim ujęciem tematu nie chciał już na wstępie odrzucić czytelnika “wielkomiejskiego”, który mógłby z miejsca odrzucić szlachecko-bogoojczyźnianą epopeję, ale już z chęcią sięgnie po lekturę na temat kompletnie nieznanego mu lokalnego fenomenu. Moim zdaniem ten aspekt wyszedł mu całkiem zręcznie.
Sztetle między zaściankami
Mimo powyższego wspomniany już temat Żydów wydaje się być jedną przydługą dygresją. Być może zabrzmię tu jak stereotypowy „prawak” dostający wysypki na samo hasło „Żyd”. Mam jednak nadzieję, że czytelnik będzie bardziej skory do skupienia się na argumentach składających się na tę opinię.
Całą część poświęconą Żydom uważam za po prostu zbędą w kontekście głównego tematu książki. Chciałbym tu znaleźć więcej opowieści o ślachcie, zwłaszcza lepiej poznać jej współczesny obraz i specyfikę, której historia naturalnie jest częścią. Ta zaś część książki wyrywa mnie z tej opowieści i przenosi do świata, którego już nie ma. Jest to temat w znacznej mierze pomijalny (raczej na jakiś mały rozdzialik, nie zaś jeden z trzech rozdziałów całości). Decyzja jednak należy do autora – to jego osobista opowieść.

Gdyby zdecydował się kiedyś w podobnej książce opisać realia podlasko-mazowieckich sztetli czasów przedwojnia, z pewnością byłaby to pasjonująca lektura. Tutaj jednak zdaje się wyrywać czytelnika z historii, w której zaczytywał się od pewnego czasu. Każe mu brnąć przez kilkadziesiąt stron, nim dane mu będzie powrócić do tego, co pierwotnie przykuło jego uwagę. Wieści zza miedzy, dotyczące świata prawosławnego, osobiście odbieram jako mniej rozpraszające (bo mniej obszerne). Być może jednak wtrącenie niezbędne było z perspektywy docelowego czytelnika. Często ten region kojarzy się postronnym z mordem na Żydach w Jedwabnem bądź sąsiednich miejscowościach. O ile pamiętam również tę kwestię Maciej Falkowski wspominał podczas spotkania autorskiego.
W tym wszystkim warto oddać autorowi sprawiedliwość i zauważyć, że nie używa on Żydów jako tępego obucha do walenia po głowach podlasko-mazowieckiej ślachty. Jakkolwiek w jego perspektywie daje się odczuć lekki przechył w lewo, to nie pomija on istotnych powodów polsko-żydowskich napięć doby międzywojnia. Odnotowuje aspekt społeczny czy ekonomiczny, dając na stronach książki miejsce przykładom tak negatywnym, jak pozytywnym.
Opinie i recenzje, które poprzedziły lekturę ustawiły mnie w przekonaniu, że autor w swojej książce prezentuje umiarkowane (ale jednak) tendencje do pisania o sprawach podlasko-mazowieckiego pogranicza językiem właściwym środowiskom lewicowo-liberalnym aspirującym do miana inteligenckich (czyli retoryki spod znaku Gazety Wyborczej et consortes). Spotkanie autorskie, które współorganizowała nasza Fundacja nieco złagodziło to uprzedzenie. Książka zaś przekonała mnie, że było to podejście odrobinę na wyrost. Muszę dodać, że do tej pory uważałem się za osobę dość wyczuloną na ten rodzaj narracji. Być może po prostu nie przynależąc do środowiska bohaterów książki nie odczuwam tego tak osobiście. Przyglądam się temu wszystkiemu z boku, a w takich sytuacjach zwykło się dokonywać łagodniejszych ocen.
Jeśli coś mnie razi w aspekcie języka, to jedynie wciskanie na siłę w każdym możliwym momencie przymiotnika „antysemicki”. Termin nie tyle odnosi się do rzeczywistej postawy, ale wydaje się definiować każdą formę niechęci, dystansu, a nawet względnie neutralnych stereotypów. Pojęcie mają swoje konkretne znaczenia i dobrze by było używać ich w rzeczywistym zakresie semantycznym. Posługiwanie się nimi do tworzenia emocjonalnego obrazu mającego ukierunkowywać odbiorcę na określony sposób postrzegania rzeczy do niczego nie prowadzi.
Dwa światy pomiędzy przepaścią
O ile przez całą książkę możemy zastanawiać się na ile autor czuje więź ze światem, który opisuje, to odpowiedź na to pytanie możemy poznać pod sam koniec. Nie sposób tu nie przytoczyć sceny wyjątkowo porażającej, bo obrazującej przepaść, jaka dzieli wielkomiejski, liberalny świat ze światem prowincjonalnym i tradycyjnym. A warto tu dodać, że autor przytacza zdarzenie z własnego życia z (o ile mnie pamięć nie myli) lat 90. XX wieku.

Pan Falkowski przedstawia nam scenę spływu kajakowego Narwiańskim Parkiem Narodowym. Podczas spływu warszawskie towarzystwo (z udziałem samego autora) napotyka grupę starszych pań, zgromadzonych wokół kapliczki na nabożeństwie majowym. Zaczynają nachalnie fotografować zdezorientowane staruszki, upatrując w tym wszystkim jakiegoś niezrozumiałego z perspektywy wielkomiejskiego świata kuriozum. Jasno wówczas widać, że i sam autor zdaje sobie sprawę z tej przepaści i czuje się zażenowany tą sytuacją. Nietrudno dostrzec, że jego sympatia jednoznacznie leży po stronie pań. Być może właśnie ta scena jest kluczem do zrozumienia intencji autora. Próby opisu świata, z którym być może nie we wszystkim się zgadza, być może nieco się od niego zdążył odseparować, ale jednak wciąż jest mu bliski, bliższy niż stołeczna aglomeracja.
Czy ślachta przemija?
Powyższe przemyślenia są moimi własnymi i stanowią subiektywną opinię o przeczytanej książce. Na ślachtę patrzę z perspektywy sąsiada, nie członka społeczności, toteż inaczej mogę odbierać pewne obrazy. Nie zamierzam zatem twierdzić, że mój odbiór lektury jest jedynym słusznym, choć bez wątpienia mam tę przewagę, że mogłem wysłuchać wypowiedzi samego autora w dyskusji podczas spotkania autorskiego w Supraślu, co znacząco rozszerzyło moją recepcję całości.
Finałowe konkluzje autora o nieuchronnym końcu (a może końcu już dokonanym) drobnej szlachty, jakkolwiek są mi nie w smak, to jednak są zbyt prawdziwe, by je zignorować. Kresu dobiega bowiem świat, którego była ona częścią i nie powstała, jak do tej pory, siła zdolna ten trend zatrzymać i skierować na inne tory, gdzie dostrzeżono by wartość w pielęgnowaniu własnej tożsamości, innej, bliższej sercu niż scentralizowana, manifestowana głównie piwem i chipsami podczas meczu reprezentacji. Wartość tej tożsamości objawia się choćby w większej odporności na manipulację i propagandę władzy (w tym również tej czwartej), więc być może po prostu brakuje tych sił, którym by na tym wszystkim zależało. Lata komuny rozbroiły natomiast tych, którzy być może gotowi byliby o to skutecznie zawalczyć.
Osobiście umiarkowanie podzielam pesymistyczny punkt widzenia autora na wizję przetrwania drobnej szlachty jako odrębnej tożsamości. Kibicuję jednak z cały sił, by wizja ta ostatecznie się nie ziściła. I z tą nadzieję zostawiam czytelnika, polecając lekturę książki “Ślachta”.
Podobał ci się nasz artykuł? Wesprzyj działalność Fundacji TUTAJ!